Polscy olimpijczycy

Andrzej Rżany 

Medal stracony przez maszynki

W dziejach polskiego sportu jest wiele historii, które zebrać można pod roboczym tytułem „Co by było, gdyby?”. Czasami dotyczą one także wielkich i znanych gwiazd, ale najczęściej zawodników zapomnianych. Właśnie dlatego, że przez dziwny splot okoliczności nie zostali medalistami olimpijskimi i bezpowrotnie stracili swoją wielką szansę.

Pewny awans do półfinału

Pięściarz Andrzej Rżany jadąc na swoje trzecie igrzyska do Aten (2004 r.), od kilku lat zaliczał się do światowej czołówki w wadze muszej (do 51 kg). Cztery lata wcześniej w Sydney był o krok od strefy medalowej (przegrał w ćwierćfinale), miał też w dorobku brązowy medal mistrzostw świata (1999) oraz mistrzostw Europy (2004 – niedługo przed igrzyskami w Atenach).

Do stolicy Grecji leciał więc z wielkimi nadziejami. W I rundzie bez większych problemów uporał się z Indonezyjczykiem Yusakiem Saweho (25:19), w kolejnym pojedynku jeszcze łatwiej uporał się z Marokańczykiem Hichamem Misbahim (33:20). Tym samym awansował do ćwierćfinału, gdzie zmierzył się z Azerem Fuadem Aslanowem. Zwycięzca tej walki miał już zapewnione podium (w boksie przyznaje się dwa brązowe medale), stawka była zatem wielka.

Sześć punktów to nie to samo co jeden

Rżany od początku walki spisywał się bardzo dobrze, miał przewagę. Co prawda w dobie ówczesnych maszynek (sędziowie wciskali przycisk po ich zdaniem celnym ciosie, jeśli równocześnie zrobiło to trzech z pięciu arbitrów, zaliczany był punkt) zdarzały się różne dziwne wyniki. Jednak wydawało się, że Polak w pełni kontroluje walkę.

To samo przekazali mu jego sekundanci. Pełniący wówczas funkcję trenera reprezentacji Ludwik Buczyński, przed ostatnią z czterech rund powiedział Rżanemu, że ten ma około sześciu punktów przewagi. Gdyby tak rzeczywiście było, sytuacja byłaby komfortowa. Problem w tym, że polski narożnik miał błędne informacje. Polak owszem prowadził, ale zaledwie jednym punktem. Zawiodła komunikacja. Wszystkie reprezentacje miały swoje „czujki”, które sprawdzały aktualny wynik (pokazywany w trakcie transmisji telewizyjnej), w polskim obozie coś przegapiono.

Przedwczesna radość

Pewny ogromnej przewagi Rżany w ostatniej rundzie już właściwie nie atakował. Skupił się na przeszkadzaniu rywalowi, skakał wokół niego, klinczował. Wiedział, że walcząc w ten sposób nie pozwoli rywalowi na odrobienie sześciu punktów. Sześciu nie, ale jednego jak najbardziej.

Po ostatnim gongu szczęśliwy Polak biegał po całym ringu z uniesionymi rękoma, był pewny awansu do półfinału i co za tym idzie olimpijskiego medalu. Kiedy usłyszał werdykt, nogi się pod nim ugięły. Azer wygrał ostatnią rundę dwoma punktami i całą walkę 24:23. Rżany, gdyby znał prawdziwy wynik po trzech rundach, walczyłby zupełnie inaczej i pewnie awansowałby do półfinału. I tu wracamy do wspomnianego „co by było, gdyby?”.

To był – nomen omen – wielki cios dla samego zawodnika, ale także dla całego naszego pięściarstwa. Na olimpijski medal Polaków czekamy bowiem od 1992 roku (brąz Wojciecha Bartnika). I do dziś się nie doczekaliśmy…